Kraków. Chłodny listopadowy wieczór nie zniechęca turystów do snucia się po starówce. Przedzieramy się z Dianą przez tą gąszcz ortalionów w kierunku „Klubu pod Jaszczurami”. Chwila oddechu na Brackiej i jesteśmy u celu. Jeszcze tylko slalom między stolikami i za ciężkimi drewnianymi drzwiami na końcu głównej sali i jesteśmy już w zaimprowizowanym foyer Teatru 38. Wybieramy miejsca, gasną światła i przenosimy się gdzieś poza czas i przestrzeń. Niby do USA w dobie rewolucji seksualnej i napięć rasowych. Ale równie dobrze możliwe, że podróżujemy wraz z aktorami w głąb siebie.
Oszczędna scenografia sprawia, że tekst w całości będą dźwigać aktorzy. A jest to nie lada wyzwanie, gdyż Paweł Szarek oparł scenariusz w dużej mierze o dzieło Antona Szandora LaVey’a, czyli (nie)sławną „Biblię Szatana” (wyszła drukiem de facto w 1969 r.). Początkowo wydaje mi się, że znów mam piętnaście lat i przeżywam swoiste „duchowe oświecenie”. Ale tym razem nie założę już wisiorka z kozim łbem. I nie ważne, że Olek Gałązka i Marcin Piotrowiak z pasją godną przedstawicieli handlowych „sprzedają” kolejne wersy piekielnej diatryby. Nie ważne, że są gotowi “rozdawać” błogosławieństwa niczym hipisi znaczki z LSD. Nie ważne też, że Maria Wójtowicz, odpowiedzialna za swoisty pierwiastek chaosu i spiritus movens spektaklu, próbuje nas przekonać do prawdziwości głoszonych przez siebie też. Bo nawet jeśli odbywa się to w tonie admiracji i uniesienia, to Jej słowa na koniec spektaklu przyniosą wyłącznie rozczarowanie. Tu nie będzie rewolucji, chciałoby się powtórzyć za pewnym “punkowym poetą”. Ani tym bardziej destrukcji.
Niemożność wypełnienia pustki duchowej wyświechtanymi frazesami, niezależnie od ich pochodzenia (boskiego czy szatańskiego) jest odczuwalne w spektaklu Pawła Szarka aż nadto. Wieńczący całość utwór Normana Greenbauma „Spirit in the Sky” nie przynosi zarówno bohaterom sztuki jak i widzom ukojenia. To co dostaniemy to wyłącznie złudne pocieszenie, że odliczanie do apokalipsy (chyba) trzeba będzie zaczynać od nowa. Dlatego na koniec aktorzy pokornie ustawią się w pozycjach wyjściowych i zagrają swoje role jeszcze raz. Wyrecytują „Lucyfera” Tadeusza Micińskiego w ciągu dwóch minut. I będą to robić aż do końca świata, który nigdy nie nastąpi. Zniewoleni w niekończącej się pętli.
„Noc Walpurgii 1968” to dobre przedstawienie, które mimo tematyki jaką porusza nie opiera się na efekciarstwie i kontrowersji. Ciekawa autorska muzyka i wykorzystane utwory dobrze współgrają z tekstem. Uznania należą się dla zespołu, którego gra wciąga nas w ich (a może nasz?) pokręcony świat. Mimo tego, że dialog Szarka z LaVey’em i jego demonami bywa zabawny, a postacie „mansonowskich” czarodziejów wydają się komiczne, to jednak wydźwięk tego spektaklu już tak wesoły nie jest. Oglądanie aktorów w papierowych torbach na głowach, głoszących „prawdy objawione”, rychły Helter Skelter i próbujących uczyć moralności widzów to przecież groteska. Groteska, którą znamy aż za dobrze. Czyż nie?
Zapalają się światła. Oklaski zachęcają aktorów do powrotu scenę. Część publiczności wychodzi skonsternowana. Docierają do mnie strzępy ich rozmów. Rozmów, które nie skończą się tego wieczoru. Spektakl nikogo nie pozostawił obojętnym. Część z widzów wróci do Teatru 38. Wrócimy i my.
Noc Walpurgii 1968
występują:
Maria Wójtowicz
Olek Gałązka
Marcin Piotrowiak
oraz Magdalena Telążka (głos)
muzyka Szarek/Szumny
ruch Kasia Kleszcz
scenografia i kostiumy Klaudia Dziurawiec
plakaty i wizualność Bruno Wąsowski
światło Magda Łyko
zdjęcia Aleksandra Burska
management spektaklu Małgorzata Rapacz
scenariusz (na motywach Biblii Szatana Antona Szandora LaVey) Paweł Szarek
reżyseria Paweł Szarek
Plakat: Bruno Wąsowski